Naprawdę nic specjalnego. Sosnowy, z Cepelii, kupiony wraz z drewnianą ławą i dwoma rzeźbionymi krzesłami.
Przez długie lata „wystał się” w piwnicy po przeprowadzce z większego mieszkania do mniejszego – za duży na wymiary „nowej” kuchni, trafił do podziemia.
Potem jeszcze gorzej – do garażu, po kolejnej przeprowadzce. I choć mieszkanie jest jeszcze mniejsze od poprzedniego, wreszcie wrócił „na pokoje” – a wraz z nim – otworzyła się cała szuflada wspomnień….
Jest początek lat 80-tych, Rodzice dostają mieszkanie na bydgoskiej Starówce, vis a vis ratusza. Do pustych pomieszczeń zaczynają zajeżdżać meble i wśród nich właśnie jako jeden z pierwszych pojawia się Kuchenny Stół.
Jeszcze nie wiemy, że to właśnie będzie kiedyś prawdziwe serce tego Domu…
Tato mój żywił spore upodobanie do wystroju nieco rustykalnego, stąd dość dużo sprzętów w domu pochodziło właśnie z Cepelii. Nasza kuchnia zaś, choć jej okno wychodziło na zupełnie nieatrakcyjny zaułek wiodący na Wyspę Młyńską, nadrabiała brak pejzaży wielkością – rzeczony stół wraz z krzesłami i ławą zmieścił się tam bez problemu i jeszcze pozostała duża przestrzeń na pozostałe urządzenia i meble. Tak, kuchnia była wyjątkowo wygodna i, jak to się mawia, „ustawna”. Nasza Rodzina jadała w niej wspólnie posiłki, pozostawiając jedynie jakimś specjalnym okazjom duży pokój – tam odbywały się spotkania urodzinowe, świąteczne i podobne, aczkolwiek… do czasu.
Ale nie wyprzedzajmy faktów….
Siedzę w tej chwili przy tym samym starym stole – czy możliwe, że minęło już ponad 30 lat?!?… Na jego blacie widnieją „historyczne” szramy i ślady, które powoli odgrzebuję w pamięci: oto dwie dziury, które wykonał za pomocą gwoździ mój Tato, przybijając do ozdobnej deseczki kolejny kalendarz… „jakoś” tak się stało (samo ;>), że przeszły na wylot i do teraz widnieją w blacie. Widzę Ojca pochylonego nad stołem, z okularami nieco zsuniętymi z nosa, jak przybija gwoździki. I jak klnie łagodnie po chwili, odkrywając uszkodzenia. I jak Mama wymownie nic nie mówi, wchodząc do kuchni..
Ślady od noża, ślady od rozgrzanych nadmiernie garnków, ślady całkiem niezidentyfikowane, ale dające się podciągnąć pod kategorię „wypadków kulinarnych” – zastarzała kolekcja szram, przypominających niezliczone wspólne posiłki, drobne przekąski i późne nocne kolacje, jadane przy tym stole…
Na tej samej drewnianej ławie, która teraz trzeszczy pode mną, siedział Tato, gdyśmy rozwiązywali razem krzyżówki w „Sam na sam z sobą”, podjadając kaszankę albo jajecznicę z jednej patelni.
Przypominam sobie, jak się trochę irytował, a trochę śmiał z siebie, gdy wchodząc do kuchni mówiłam „o, pomidorka jadłeś – masz w brodzie!”…
I przypominam sobie, jak w szaleństwie szykowania świątecznych potraw Mama zaganiała Tatę do krojenia warzyw na sałatkę z majonezem (komunistyczną sałatkę, jak ją do dziś nazywam). Tato zasiadał na ławie, zaopatrzony w ostry nóż, deskę, garnek i stos ugotowanych warzyw, i rozpoczynał arcypieczołowite krajanie tych ostatnich w drobną i precyzyjną kostkę. Mama przez pierwszych kilka chwil zerkała na Niego… z coraz mniej skrywaną irytacją… aż wreszcie niecierpliwie mówiła „wiesz, Janusz, mógłbyś kroić mniej drobno, byłoby szybciej, nie musi być tak dokładnie w kosteczkę”, na co Tato, spoglądając niewinnie znad szkieł okularów, pytał spokojnie „a MOGĘ tak?….”
Kurdę, no. Widzę Ich oboje przy tym stole. Słyszę Ich głosy. Czy to możliwe, że już nigdy przy nim nie usiądą?…
Mijały lata i w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej świadomym uczestnikiem rodzinnych świąt, okazji i uroczystych okoliczności, które rozkwitały imprezami – także kulinarnymi, wszyscy w Rodzinie gotowali nieźle albo bardzo dobrze, w tej drugiej kategorii plasował się także mój Tato.
Więc imprezy rodzinne, więc duży pokój, naprawdę spory, z trzema oknami, wychodzącymi na Stary Rynek, – dziś pewnie, wedle zbzikowanej nowomowy „dizajnerskiej”, trzeba byłoby powiedzieć o tym pomieszczeniu per „salon”, ale dla nas był to zawsze „duży pokój”, i tyle.
Imprezowało się tam, biesiadowało, obchodziło święta zimowe i wiosenne, wznosiło toasty… ale jakoś tak w pewnym momencie, cichcem-chyłkiem, pojedynczo lub małymi grupkami, towarzystwo wymykało się do kuchni.
I pomimo pięknie zastawionego stołu i frykasów w „dużym pokoju”, prędzej czy później puls imprezy zaczynał tętnić właśnie przy tym zwykłym, kuchennym stole.
Pod abażurem lampy wiszącej nisko nad głowami, latem obleczonej w materiał w biało-niebieską, a zimą – w biało-czerwoną kratkę. Pod zawieszonymi na ścianach, oszklonymi i oprawionymi w drewniane ramki rysunkami cztero- czy pięcioletniej Marty, okrutnymi bazgrołami pełnymi faraonów, argonautów, kotków i koni w kolorach każących oczom wypływać przez uszy (pomysł Tatusia, dumnego rodzica jedynaczki, ehhh…). Na poskrzypujących, rzeźbionych krzesłach i długiej ławie, która pełniła rolę miejsca „honorowego” i wszyscy goście namolnie pchali się właśnie na nią…
Minęły lata, zabrakło – jakże szybko, za szybko, i jak dramatycznie! – Ojca. Jego puste miejsce przy kuchennym, takim całkiem zwyczajnym stole, boleśnie przypominało o utracie.
Ale trzeba było nadal żyć i z pierwotnego udawania, że się człowiek cieszy życiem, z wolna powracało się do faktycznej radości. Niepełnej, bo jak może być pełna bez Najbliższych osób, ale jednak – szczerej..
Moje młodzieżowe, a potem „wczesnodorosłe” imprezy także zaczęły, idąc śladem rodzinnej tradycji, kiełkować z „dużego pokoju” do kuchni. Prędzej czy później, cichcem-chyłkiem, pojedynczo lub małymi grupkami, moi goście wędrowali długim korytarzem, pod surowymi i wąsatymi obliczami drewnianych rzeźb wiszących na ścianach, do tego pyrkającego garnkami na piecyku serca domu.
Czy już wtedy wiedziałyśmy z Mamą, że tutaj właśnie jest to centrum ciepła i bezpieczeństwa, jakie kojarzy się nam zawsze z Domem Rodzinnym?…
Być może. A być może była to wiedza, która po prostu przesączyła się w nas i w naszych gości wraz z zapachami pieczonych ciast i mięs, aromatem kawy czy smakiem herbaty z cytryną i pewnego dnia zwyczajnie stała się pewnikiem, stałym punktem, ustaloną tradycją…
Ten zwyczajny, sosnowy stół „widział” i spokojne, towarzyskie pogwarki przy ciasteczkach, i wariackie spędy rockowo-metalowej braci, goszczącej przez wiele lat w moim domu podczas sylwestrowych nocy. Piętrzyły się na nim talerze z domowym bigosem albo małe talerzyki z rogalikami; stawały miski z grochówką lub brytfanna z pieczonym kurczakiem po staropolsku; chichotało się nad nim z koleżankami i przyjaciółkami albo toczyło długie i nieco monthy pythonowskie dyskusje w ściśle rodzinnym gronie.
Zagniatało się na nim ciasto na świąteczne wypieki albo godzinami obierało i oczyszczało kosze zwiezionych z Borów Tucholskich grzybów (to ostatnie – ku „dzikiej” radości mojej Mamy, która z darów Lasu uznawała wyłącznie jagody, maliny i poziomki, najlepiej już umyte i bez robali).
Siedziało się w milczeniu przy posiłkach, każde zatopione w swojej gazecie czy książce, polowało się na „honorowe miejsce” na ławie i zazdrośnie chowało na niej pod tyłkiem świeżo kupione czasopisma; przesuwało się rozleniwione, zaspane Koty i stawiało przyniesione zakupy…
Nasz Dom na Starym Mieście zabrała już fala Czasu i zdarzeń – kamienica stoi do dzisiaj, oczywiście, ale po nas nie ma już w niej śladu, mieszkanie należy do innych ludzi, szyby okienne już nie pamiętają naszych odbić, ściany nie rezonują naszymi głosami, krokami, śmiechem…
Zabrakło ukochanej Mamy, odeszli bardzo bliscy, dobrzy Ludzie, nie tylko z Rodziny, których tak chętnie gościło się przy każdej okazji i bez okazji także..
Z niewielu w sumie rzeczy i mebli z tamtego życia pozostał między innymi ten stół.
Taki zwyczajny zupełnie, sosnowy, sfatygowany, z poobijanym i pouszkadzanym gdzieniegdzie blatem.
Z chęcią siedziałabym obok niego na podłodze, a niechby i pod nim, byleby znów zgromadzili się wokół niego moi Najbliżsi…
Naprawdę miał na imię Janusz…?
tak.
Janusz Teofil…
skrótowo i rodzinnie – Janiu albo Janulek…
Matuś miała na imię Maria, ale, co szalenie mi się podobało, Tato mówił do Niej Maryla…
Siedzę i ryczę. Wyję jak pies do księżyca. Wydarłaś ze mnie na żywca pół duszy.
tak to nie chciałam….
ale mnie ten stół bardzo, bardzo mocno ruszył, jak już wrócił „na pokoje”… No i wylało mi się całkiem mocno z głębi człowieka….
W złym miejscu wpisałam komentarz o Janciu, psia kostka…
a co za różnica, jak i tak łapiemy meritum?…
Ach, jak ja Cię rozumiem, z tej najgłębszej głębi…!
Ty wiesz.
no wiem. Dzieli nas prawie cała Polska, w życiu-śmy się nie widziały na żywca, a kawałki duszy mamy wspólne….
Zapytałam, bo mój też!
Ale my mówimy Jancio 🙂
Bo Janusze to fajne chłopy som…..